Na ścianie wisi zdjęcie rodzinne, lata 70. Osoby na nim ubrane są stylowo: spodnie dzwony, koszule z amerykańskim wzorem; w tle drewniana chata. W radio akurat leci The Mamas & The Papas California Dreamin’. Zespół śpiewa o marzeniu związanym ze słoneczną Kalifornią w zimny zimowy dzień. My mamy akurat słoneczny i ciepły maj. Rodzina rozmawia o wszystkim i niczym. By przerwać ten impas wszystkiego i niczego pytam wuja Jana o to, czy pamięta z lat młodości jakiś kamienny krzyż w Starym Bruśnie.
Po chwili zastanowienia mówi, że pamięta: „Taki niski nad wąwozem, ale on od kilkudziesięciu lat leżał i pewnie jest zakopany. Był też nieopodal bunkrów, ale ponoć wozacy pracujący tam w lesie zabrali go ze sobą w okolicę Przeworska”. Rzucam hasło, że może by tam się udać na małą wycieczkę eksploracyjną? Wuj jakby wyciągnięty z letargu mówi, że możemy iść. Szykuje się mała przygoda! Od razu chęć wyjścia zgłasza kuzynka, siostra i mama. Tak sformułowana ekipa składająca się z 5 osób ruszyła z narzędziami z Polanki do Starego Brusna. Naszym głównym celem jest odnalezienie zaginionego zakopanego krzyża i odkopanie go.
Po kilkudziesięciu minutach jesteśmy na miejscu, na rozległej łące położonej na skraju doliny Brusienki. Wchodzimy w specyficzne zarośla – dużo leszczyn, dzikich starych jabłoni i innych drzew, wskazujących na to, że kiedyś mieszkali tutaj ludzie. Stare Brusno podczas wojny nie miało szczęścia. Akurat przez wieś przeprowadzono Linię Mołotowa i zbudowano tutaj dwa punkty oporu ze schronami. Jeden na Hrebciance, drugi na północnym zboczu masywu bruśnieńskiego. Ludzie mieszkający blisko tej linii zostali wysiedleni. Potem nastały kolejne wysiedlenia – ZSRR w ramach wymiany ludności przesiedlał Ukraińców na Ukrainę, a w 1947 roku resztę mieszkańców w ramach akcji „Wisła” wysiedlono na ziemie odzyskane.
Szczególnym śladem jaki można znaleźć po mieszkańcach w tym owocowym lesie są metalowe, zardzewiałe już rzeczy, jakie leżą tu i ówdzie, wykopane przez poszukiwaczy skarbów. W okolicy krążą opowieści o tym, jak to w bliżej nieznanym miejscu zakopane zostały najcenniejsze przedmioty z cerkwi w Starym Bruśnie. Nie brakuje amatorów, którzy próbują je odnaleźć, stąd tyle wykopanego złomu i dołków. Jakiś czas temu, jadąc przez Stare Brusno, zauważyć można było dość duży dół i rozebraną starą skrzynię. Czy to ten skarb? A może inny? Wielu ludzi, nie wiedząc, co ich czeka podczas wywózki, zakopywało cenne dla nich rzeczy na podwórku, myśląc, że jeszcze wrócą na ojcowiznę. Może ta skrzynia, to jeden z takich skarbów? Chyba nigdy nie dowiemy się, co tam było.
Najpierw postanawiamy się wspiąć pod górę. Tam, nieopodal jednego ze schronów, miał być kamienny krzyż. Stok Góry Brusno jest bardzo stromy w tej okolicy. Wchodząc pod niego ma się wrażenie, jakby szło się po szlaku (bez szlaku) górskim. W końcu trafiamy na docelowe miejsce – jest „bunkier”. Musiał być stąd majestatyczny widok w stronę Hrebcianki i Chmieli. To dlatego, że kiedyś nie było tutaj lasów, były pola i rozrzucone po terenie części wsi. Teraz mamy ciemny las. Chodzimy trochę po okolicy, ale nie ma żadnego śladu. Wuj Jan mówi, że kiedyś, gdy sadzone były drzewa, które nas otaczają, pracowali tutaj wozacy z okolic Przeworska. Potem, gdy ludzie tutaj chodzili, to krzyża już nie widzieli. Trudno powiedzieć, czy go pracownicy powalili i zakopali, a może zabrali ze sobą? Oglądamy przy okazji sowiecki schron i postanawiamy zejść. Nasz główny cel to kamienny krzyż, którego niewielu widziało i prawie nikt nie wie, że istnieje. Ma być na skraju wąwozu.
Przedzierając się przez zarośla i przekraczając rzeczkę Brusienkę, w końcu dochodzimy do potencjalnego miejsca, gdzie może być krzyż. Rozpoczynamy poszukiwania. Plączemy się po okolicy, jakbyśmy szukali igły w stogu siana. Jeżeli cały jest pod ziemią, to jakim cudem na niego trafimy? Nagle wuj Jan, jakby doznając nagłego olśnienia, wskazuje, że to powinno być gdzieś w tej okolicy… We wskazanym miejscu zauważamy wystający z ziemi kawałek kamienia. To w jaki sposób był zakopany, wskazuje na to, że praktycznie nikt oprócz nas od kilkudziesięciu lat go nie widział. Odkrywamy go szybko i naszym oczom ukazują się ramiona, a po chwili zauważamy jakieś wyraźne linie na licu kamienia. Po uważniejszych oględzinach zauważam, że to krzyż z dwoma poprzeczkami, każda dodatkowo przecięta jest na ramionach mniejszą poprzeczką. Wygląda jak karawaka, czyli krzyż chroniący przed czarami, chorobami i morowym powietrzem. Kiedyś uważano, że zarazy i choroby związane są z działaniem czartów, stąd karawaka była szczególnym krzyżem, cieszącym się dużym powodzeniem w czasach epidemii. Niestety szybko się ściemnia. Wychodzimy z lasu na wprost pola na północ, by się zorientować, co to za miejsce, aby potem móc go łatwo odnaleźć.
Gdy wracamy do domu, w radio leci piosenka It Never Rains In Southern California. Przysiadamy w rodzinnym gronie i kontynuujemy opowieści o Starym Bruśnie pod zdjęciem rodzinnym z lat 70. Osoby na nim ubrane są stylowo: spodnie dzwony, koszule z amerykańskim wzorem, w tle drewniana chata. Patrząc na drewniane schodki i rodzinę przed domem wyobrażam sobie te różne opowieści i klimat, jaki wtedy panował. Namiastkę tego klimatu udało mi się liznąć podczas rozmów z nieżyjącym już ostatnim kamieniarzem bruśnieńskim, Mieczysławem Zaborniakiem. Gdy przychodziłem do niego, siadał na schodkach przed drewnianym domem i swoim specyficznym, radosnym głosem zaczarowywał człowieka. Był czas na wszystko, wszystko mogło poczekać, liczyła się tylko ciekawa rozmowa towarzyska dwóch ciekawskich osobników. Ale o Mieciu innym razem. Wracamy do Kalifornii.
Świat bez Internetu, komórek, telewizji, samochodów; muzyka z winylowych płyt z amerykańskimi hitami, krajobraz Starego Brusna bez lasów. Młodzież w jeansowych spodniach dzwonach z Peweksu albo przysłanych od rodziny z Ameryki i westernowych koszulach, spotykająca się towarzysko w urokliwych miejscach. Ameryka była szczytem marzeń młodzieży, niestety nieliczni tam wyjechali, nielicznych było też stać na zakupy w Peweksie. Ta specyficzna mieszanka krajobrazu: drewnianych chat, kamienia bruśnieńskiego, śmierdzącej kupy obornika na podwórku i lekko pofałdowany krajobraz Roztocza tworzy klimat okolicy lat 70. Właśnie wtedy zaczęli pojawiać się tutaj pierwsi turyści, którzy przemierzali żółty szlak. Pojawiali się tu też myśliwi z okolic Rzeszowa i Krakowa, którzy zaprzyjaźniając się z miejscowymi, odkrywali dzięki nim ciekawe miejsca i historie.
To właśnie dlatego jeśli tylko mam okazję, uwielbiam przechadzać się po znanych dróżkach albo odkrywam nowe ścieżki w okolicy Góry Brusno i Wielkiego Działu. Czasem mam wrażenie, że jestem pierwszy raz w jakimś miejscu i nagle trafiam na charakterystyczne drzewo czy krajobraz i olśniewa mnie myśl: byłem tu! Dla wielu ten region to miejsce, gdzie żyli kiedyś ludzie, ale po wojnie zostali stąd wywiezieni. Potem nie było tam już nic. Tymczasem dla mnie to nie tylko historia ludzi sprzed wojny, ale i tych, którzy żyli tu po II wojnie światowej i te opuszczone tereny były ich naturalnym miejscem spędzania wolnego czasu albo pracy. Oni pisali historię, która praktycznie nikogo nie interesowała i nadal nie interesuje, i nikt nie dokumentował tych czasów, kiedy aparat czy kamera była mało spotykanym luksusem. W czasach, gdy rzeczywistość ulega drastycznej cyfryzacji, tak nieodległe czasy jak lata 70 XX wieku powoli zaczynają być ekstremalnie archaiczne i trudne do zrozumienia przez młodzież. Może te opisy choć w ułamku przybliżą trochę rzeczywistość tego okresu.
Koniec części pierwszej „W cieniu gór”. CDN
Opracowanie tematu: Grzegorz Ciećka, foto: Sylwia, rok 2011.